wtorek, 28 lipca 2015

Blisko

Jakieś sto lat temu (czyli przed Roszkiem i CzujCzujem) odwiedziłam z moim przyjacielem, polskich Amiszów pod Warszawą. Jakub- ojciec rodziny- powiedział wówczas m.in, że "ludzie to teraz jeżdżą po świecie, prasę czytają i martwią się, że w Chinach jest trzęsienie ziemi a nie wiedzą co u sąsiada". 


 fot. Tomek Jelski

Spodobało mi się to zdanie i dało do myślenia. Prawdę mówiąc ja też nie wiedziałam co słychać u  moich sąsiadów. Całe dzieciństwo spędziłam w jednorodzinnym domu pod Warszawą. Sąsiedzi byli mili ale nie miałam z nimi kontaktu. Potem były rozmaite miejscówy ale jakoś zawsze w domach wolnostojacych, z zaprzyjaźnionymi współlokatorami. Kiedy przyszła pora na uwicie własnego gniazda (czy raczej gniazdka bo małe toto jak skorupka od orzecha) okazało się, że naszym miejscem jest powojenna kamienica na Żoliborzu. Poczułam się jak przed rozpakowaniem wielkiej bombonierki pełnej czekoladek. Tymi czekoladkami (choć to chyba trochę upiorna metafora) mieli być sąsiedzi.  Nasza wspólnota liczy osiem klatek, w każdej jest około 12 mieszkań, pomnożywszy przynajmniej przez dwa (liczbę osób w mieszkaniu)... Tyle nowych osób do poznania! 


Do tej pory sama wybierałam sobie lokatorów, bo mieszkałam z przyjaciółmi. Oczywiście były to rozmaite osoby ale w podobnym wieku, o podobnych budżetach i zainteresowaniach. Teraz z ludźmi z mojego podwórka łączy mnie tylko (i aż) mieszkanie. Zacierałam ręce na bogactwo, które może wyniknąć z  różnic. Oczyma wyobraźni widziałam długie dyskusje na trawniku, zbieranie historii od staruszek, wymianę opieki z innymi matkami... Dlatego ledwo się wprowadziliśmy, upiekliśmy ciasto i przeszliśmy się z nim po wszystkich piętrach naszej klatki. Reakcje były bardzo miłe ale nic z tych spotkań specjalnego nie wynikło. A potem byliśmy w rozjazdach... A potem trochę nam zabrało motywacji aby coś lokalnie robić. Przez jakiś czas prowadziliśmy podobne animacje na Sielcach (w ramach Sieleckiego Mobilnego Ośrodka Kultury) ale ostatecznie z rozmaitych powodów tamten projekt umarł. Uznaliśmy, że widocznie wzajemna integracja na osiedlu nie jest jakoś specjalnie ważna i , że inni nie mają takiej potrzeby. Nasze kontakty z sąsiadami ograniczyły się więc do entuzjastycznych przywitań na klatce. I wychylania się przez okno w pochmurne dni (boję się co to będzie gdy Roszek odkryje, że przez okno fajnie też się rozmaite rzeczy wyrzuca. Np. kosztowności, co to ich nie mamy)


Aż tu...

Wróciliśmy z Meksyku nieźle spłukani. Któregoś dnia poszłam z Rochem na spacer i tęsknym wzrokiem wgapiłam się w wystawę mijanej cukierni. Z żalem przełknęłam ślinkę ciesząc się, że w ogóle mamy co włożyć do garnka. Ale kiedy wróciłam do domu, na klamce mojego mieszkania wisiała paczuszka ze świeżo upieczonym ciastem ze śliwkami. Było jeszcze ciepłe! Do dziś nie wiem kto je upiekł, choć próbowałam bawić się w Scherlocka i zagajałam z sąsiadami rozmowy o cenach śliwek.  Ta niespodzianka na prawdę mnie uskrzydliła. Znowu w głowie zaczęły nam brzęczeć słowa, które w Chiapas usłyszeliśmy od Zapatystów „Czy czegoś nam potrzeba? Właściwie to mamy się dobrze. Najlepsze, co możesz zrobić, to zacząć organizować społeczność wokół siebie, tam, gdzie mieszkasz”. I to jest dużo większe wyzwanie.". 

(rysunek wzięłam stąd )

Więc postanowiliśmy znowu spróbować integracji z sąsiadami. Zorganizowaliśmy pokaz slajdów o Meksyku. Trochę się bałam czy się wszyscy pomieszczą ale wyszło wspaniale. Wreszcie dowiedzieliśmy się kto gra na saksofonie, kto ma pomysł na inną elewację a kto jeździ do Libanu na wakacje. Przyszedł nawet chłopak, który dosłownie tego dnia się wprowadził a o wydarzeniu przeczytał z ogłoszenia na klatce. Padło mnóstwo pomysłów na nowe spotkania - sadzenie roślinek,  pikniki, filmy na ścianie budynku. Cudownie byłoby wspólnie gotować. A może postawić kosz, do którego wrzucałoby się niepotrzebne (a fajne) rzeczy przez wyrzuceniem?  
Wiem, że podobne inicjatywy budzą się też w innych dzielnicach i cieszę się na nie jak głupia. Bo lokalność i wspólne działanie to początek na prawdę dobrych zmian. Kiedy czytam komentarze w internecie dochodzę do wniosku, że  Polska jest strasznie podzielona. Że nie ma miejsca na spokojny dialog przykładowej "prawicy i lewicy". Ale to tylko część prawdy. Bo internet jest zaledwie małą częścią świata. Z sąsiadem, z którym mam inne pomysły na temat imigrantów mogę wspólnie pomalować ławkę, bez schodzenia na sporne kwestie. Bez oceniania i przekonywania.
Blogi podróżnicze pełne są opowieści o "dobrych ludziach, którzy przyjęli mnie i ugościli". Czy w Polsce, w miastach nie ma takich ludzi? Czy sąsiadka spod ósemki nie może być równie fascynująca jak spotkany na stepie pasterz? Wydaje mi się, że może. Jeżeli będziemy na siebie otwarci i wzajemnie siebie ciekawi. A wstępem do poznania może być zorganizowanie czegoś na własnym podwórku.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz